× Helena Zollówna - Mons Grodzysko

(Ziemia, luty 1957)

Wczesnośredniowieczna warownia w Kopystnie

(Życie Przemyskie z 1984)

Maria Watras - Diabła nie zobaczycie

(Super Nowości, 5-7 lutego 1999)

Do Kopysna wraca życie

(Życie Podkarpackie, 14 maja 2003)

Mieczysław Nyczek - Bezludna osada

(Nowiny, 28 sierpnia 2003)

Olga Hryńkiw - Poznali się po nosie...

(Życie Podkarpackie, 4 sierpnia 2004)

Norbert Ziętal - Odnaleźli się po latach

(Nowiny, 10 sierpnia 2004)

Andrzej Klimczak, Katarzyna Drążek - Ratują umierającą wieś

(Supernowości, 22 czerwca 2006)

Piotr Subik - Strażnik Kopysna

(Dziennik Polski, 5 lipca 2006)

Bożena Korecka-Szczerba - Cerkiew w Kopyśnie

(Skarby Podkarpackie, Nr 1 (2) 2007)

Olga Hryńkiw - Tam były najsłodsze maliny i najbardziej pachniały poziomki

(Przemyski Przegląd Kulturalny, Nr 4 (7) 2007)

  • Piotr Subik - Strażnik Kopysna (Dziennik Polski, 5 lipca 2006)
  • Jedyny mieszkaniec przysiółka nie odczuwa samotności. - Dlaczego? - dziwi się. Przecież na cmentarzu leży tylu ludzi, jakby cała wieś wciąż jeszcze istniała.

    Najpierw jest droga od Rybotycz. Żeby trafić do Jana Łuczaka, należy wybrać tę, która prowadzi prawą stroną potoku. Pokona ją tylko terenówka, chyba że popada deszcz - wtedy i z napędem na cztery koła ciężko jechać. Trzeba iść pieszo. 

    Po drodze są wyżłobione wodą dziury i wykroty, las, szkółka leśna, kapliczka ze świętym Janem, a na końcu błotnistego traktu - rzucający się w oczy z daleka biały dom, wyglądający na opuszczony. 

    Do Łuczaka łatwo trafić, bo budynków jest tu tylko kilka, a zamieszkaną siedzibę można poznać po kwiku dzików i ujadaniu psów. 

    Dzikich świń Łuczak ma kilkadziesiąt, niektórym ponadawał imiona, a psów - sześć. Na stałe mieszka tu samotnie. Żona z dziećmi została w Przemyślu.

    I

    Łuczak to przybłęda spod Olsztyna, ale w Kopysnie od przeszło ćwierć wieku. Zjeździł kraj wszerz i wzdłuż, jako kierowca ciężarówki. Pierwszy raz przyjechał tu w siedemdziesiątym dziewiątym, do dziewczyny. Wyskoczył z autobusu w Rybotyczach, tam, gdzie była - i jest nadal - jeszcze jako taka cywilizacja, i ruszył tą samą drogą, która i teraz doprowadza do wsi. Tylko że wtedy była w dużo gorszym stanie. 

    Pamięta tę czerwcową noc. O północy u rodziców panny jeszcze grał telewizor. Wstał rano, wyszedł przed dom i zobaczył, że to wieś pełna starych ludzi. 

    - A teraz? - zamyśla się wpatrzony w stare stawy rybne przy swoim obejściu. - Marcinow, Jakubów, Bomba, Nienadowscy, Krupa, Kulchawiec... Teraz stare Kopysno już całe na cmentarzu. Dom, w którym mieszka, drewniany, należał najpierw do wiedeńczyka Alberta Kettnera. Albert przyjechał do Kopysna, do majątku Tyszkowskiego, tylko wymierzyć las - na chwilę. A ponieważ był kawalerem, dziedzic obiecał ożenić go z najpiękniejszą dziewczyną i tak też uczynił. Do tego mianował inżynierem lasu i wybudował mu dom. Z osobną stajnią i oborą - inny od pozostałych. Ten właśnie, przed którym podwórko na okrągło ryją Łuczakowi młode dziki. 

    Potem mieszkał tu Edward Kettner z żoną i dziećmi. A Edward, już świętej pamięci, to był teść Jana, bo ten w starą, austriacką rodzinę po prostu się wżenił. Zawsze jednak traktowany był jak swój. Dziadek Edward - tak mówi o teściu przez wzgląd na dzieci - zawsze, gdy przyjeżdżał do Kopysna, powtarzał mu: - Siadaj chłopcze, nie wysilaj się. Robota nie ucieknie... 

    Od dwunastu lat Jan Łuczak nigdzie nie musi się śpieszyć, bo jest na rencie. I na środkach przeciwbólowych. Lekarze nadal nie orzekli, dlaczego wciąż bolą go nogi. Może to od kręgosłupa?

    II

    Kopysno (albo, jak kto woli Kopyśno, a za komuny przez pewien czas Kopystno) - to właściwie tylko punkt na mapie; nawet nie wieś, tylko osada. Jeśli spojrzeć z góry - zewsząd otoczona niewysokimi, ale jednak górami. Stara, bo mająca korzenie w średniowieczu. 

    - Przed wojną to była bardzo ludna wioska. Liczyła sto czterdzieści numerów, pięciuset ludzi. Żyli tu Polacy, Ukraińcy, Żydzi, i żadnych zadr nie było. Razem świętowali, razem pracowali. A dzisiaj? Ziemia leży odłogiem, zostało pięć domów. Jak tu przyszedłem, było ich więcej, ale albo się zawaliły, albo spaliły - opowiada Jan Łuczak. 

    Ludzi przetrzebiła wojna, a właściwie czasy, które po niej nadeszły. Najpierw część grekokatolików wyrzucono na wschód, a potem w drugą stronę - na ziemie odzyskane. Kettnerowie zostali. Potem przez wieś przetaczały się oddziały UPA. Przed Niemcami uciekli dziadkowie Janusza Dedio, dziś przemyślanina, autora strony internetowej o Kopysnie. Stąd jego sentyment. 

    - Gdybym miał możliwość tu się osiedlić, nie musiałbym utrzymywać rodziny i dojeżdżać do pracy, nie zastanawiałbym się nawet pięć minut - twierdzi. 

    Witrynę stworzył dwa lata temu. To nie tylko zbiór wiedzy o ginącej wiosce, ale także platforma wymiany informacji dla jej byłych mieszkańców. Dzięki szperaniu w Internecie udało mu się m.in. znaleźć potomków rodziny Kopko. Przyjechali tu w ubiegłym roku, na kilka dni. - I ze Stanów Zjednoczonych, i z Francji, i z Polski, i z Ukrainy - wylicza Dedio.

    III

    Cerkiew zbudowano prawie dwieście lat temu. - Jeszcze niedawno nie było widać ani cmentarza, ani świątyni, bo tak było wszystko zarośnięte. To był po prostu las - opowiada Michał Jakubów, kuzyn Jana, teraz też mieszkaniec Przemyśla, ale urodzony, sześćdziesiąt siedem lat temu, w Kopysnie - w starej chałupie, po której już ani śladu, prócz pustego, wykarczowanego niedawno placu - z widokiem na cerkiewną dzwonnicę. 

    Świątynia nie jest szczególnie urodziwa: z kamienia, otynkowana i z bielonymi ścianami, po których wraz z upływem czasu wilgoć pnie się coraz wyżej. Na dachu niewielka wieżyczka, a wewnątrz przepiękny ikonostas. Wystrój na błękitno: z dziurami po skradzionych świętych. Kiedy dziewięć lat temu Edward Kettner żegnał się z tym światem, by spocząć na przycerkiewnym cmentarzu, zawołał zięcia Jana i wręczył mu klucz, który wcześniej dostał od starego Bazylego - jednego z niewielu, którzy wrócili po wysiedleniach. Spory, metalowy, do kościelnych drzwi. Powiedział zięciowi: - Opiekuj się nim! 

    Jeszcze wcześniej, niedługo po wojnie, przyszła komisja i chciała spisać świątynię na straty. Jan Łuczak zna to z opowiadań: - Dziadek zaprosił ich do siebie, poczęstował bimbrem i zaczęli rozmawiać. Powiedział im: Panowie, ludzie tyle lat budowali, a teraz wy chcecie zniszczyć? Zapisali w dokumentach, że to nie cerkiew, lecz kaplica cmentarna. I spytali, skąd ma tak dobrą okowitę! 

    Łuczak lubi tu przychodzić, nawet kilka razy dziennie. Poprawia kwiaty na wszystkich grobach, bo leży w nich jedna wielka rodzina, depcze pokrzywy, które na wiosnę strzelają wysoko w górę, spod prezbiterium spogląda na odległą Kalwarię Pacławską. Wreszcie unosi lekko drzwi cerkwi, ze zgrzytem przekręca klucz i wchodzi do chłodnego wnętrza. - Mogę tu sobie posiedzieć, pomyśleć, powspominać - mówi. - Nawet i o dwunastej w nocy, nie ma tak, żeby przeszedł mnie strach.

    IV

    A może powinien go przejść? Bo o Kopysnie krążą przeróżne i przedziwne opowieści. Otóż, w samym środku wsi znajduje się pradawny kopiec porośnięty drzewami. I nieraz widziano nad nim dziwne światła. Pojawiały się, krążyły po okolicy i znikały. Jakby ludzie z pochodniami. 

    Mówią, że pochowano tu władykę Mikołaja, najzacniejszą chyba postać wywodzącą się stąd, ostatniego prawosławnego biskupa przemyskiego, zagorzałego przeciwnika unii z Kościołem katolickim. 

    Podobno Horbysko to właśnie wzniesienie, to jego grób, gdzie pokutuje za nieposłuszeństwo wobec władzy. Przyprawiających o dreszcz opowieści nie brakuje. Ot, choćby o diable, którego spotkać można w lesie. Łuczak się z nich śmieje: - Ten diabeł to był Żyd, który prowadził krowę. Ktoś w nocy zobaczył rogi - i przestraszył się. 

    Wtedy do Kopysna przylgnęła łatka nawiedzonej wsi. Mówi się też o starym zamku i podziemnym przejściu aż do Rybotycz. 

    V

    Łuczak postawił na rolnictwo, z którego Kopysno zawsze żyło. Najpierw ludzie gospodarzyli na roli, potem grunty przejął PGR z Rybotycz. - Mój dziadek chciał po wojnie wrócić na ojcowiznę, ale całą opuszczoną, jak twierdziła władza, ziemię zabrało państwo - mówi Janusz Dedio. 

    Osiadł więc dziadek na skrawku ziemi, wybudował jeden dom, potem następny. Pierwszy się teraz wali, w drugim od czasu do czasu urzędują przemyscy harcerze. To biała budowla widoczna z drogi. Nieopodal tych domów pan Jan hoduje dzikie świnie. - Lonia, Felka, Sonia, Cyganka - przywołuje do siebie lochy, by pochwalić się dobytkiem. Kilka dni temu na świat przyszło siedem świnek wietnamek. Kiedyś hodował kaczki, ale z szesnastu zostało mu tylko kilka, resztę wyjadły kuny. Potem pomarły króliki. 

    Niedawno zza stawów - które oczyścił i zarybił karpiami, pstrągami, okoniami i amurami - zagrodzie przyglądały się trzy wilki. Dlatego trzyma u siebie aż sześć psów.

    Dziewiętnastoletniego, według ludzkiej miary, Pikusia i sześć lat młodszego Barego dostał w spadku po dziadku. Ten gospodarstwo zapisał jego synowi, Pawłowi, teraz studentowi, który chętnie tu zagląda. Może kiedyś osiądzie na stałe i też będzie strażnikiem znikającej wsi? To będzie piąte pokolenie Kettnerów w Kopysnie. 

    VI

    Kuzynów Jana i Michała martwi to, że cerkiew chyli się ku upadkowi. Ksiądz przyjeżdża raz do roku - na Wszystkich Świętych. 

    - Pokolenia męczyły się, budowały, a teraz nie ma komu zadbać o to, by ich mozolna praca nie poszła na marne - żali się Jan. Michał mówi: - Chodziłem od kurii do kurii, i w polskiej byłem, i w ukraińskiej, wszędzie pytali: kto będzie łożył na kościół? 

    Jan Łuczak i Michał Jakubów sami nie dadzą rady. Z niewielkich świadczeń nie zawsze starcza na życie. Dobrze chociaż, że do kapliczki wrócił święty Jan, którego skradziono lata temu. Jan Łuczak mówi: - Nikt nie widział, jak zginął, tak samo nikt nie widział, jak się odnalazł. Mówiłem nawet do Michała, że Jan do Jana przyszedł... 

    Ktoś tylko, może z przeprosinami, dorobił mu drewnianą koronę... 

    Stoi teraz za kratą, którą zrobili, by znów nie uciekł, w kapliczce przy drodze, w której ratowanie kuzyni już sporo włożyli - zdrowia i pieniędzy. 

    To jedyna przejezdna droga do Kopysna. Ta na Brylińce, w drugą stronę, ma głębokie koleiny i zarosła. Kuzyni za własne pieniądze połatali trakt do Rybotycz, zatkali dziury, przez które dało się przejść tylko w gumiakach, każdy z nich - skrupulatnie wyliczyli - przepracował wtedy lekko licząc trzy tysiące godzin. Trzeba by jeszcze tylko zrobić odwodnienie. - Za czterysta pięćdziesiąt złotych mojej renty nie ma szans! - mówi Łuczak. 

    Należy odwodnić, bo inaczej po każdym deszczu samochód trzeba będzie zostawiać w Rybotyczach, za domem sołtysa, ostatnim we wsi, i dymać na nogach dobre trzy kilometry.

    Ostatnio, kilka dni temu, zarządca drogi napisał pismo do Michała. Odwodnienie zrobią, i owszem, ale jeśli wystarczy pieniędzy po remontach dróg głównych. Czyli zapewne nigdy. Może i lepiej, bo wtedy nikt przez przypadek tu nie zaglądnie. 

    VII

    Kuzyni nie boją się, że na uboczu coś im się stanie, że w razie choroby nie doczekają pomocy, bo minie sporo czasu zanim po wertepach dojedzie karetka albo śmigłowiec znajdzie miejsce do lądowania. 

    - Jak ma się coś stać człowiekowi, to nawet w szpitalu się stanie - mówi Jan. A Michał konstatuje: - Nawet w tłumie ludzi może nie być nikogo, kto poda szklankę wody w razie potrzeby. A trzeba umierać tam, gdzie ma się korzenie. 

    - To twardzi ludzie - nie ukrywa Janusz Dedio. Wkrótce może być takich więcej. Działki już wszystkie wokoło wykupione. I Jan, i Michał, dobrze wiedzą, że przyjdzie im tu umrzeć. Kiedyś Michał usłyszał od swego przyjaciela, że tamten kupił grobowiec w Kalwarii, 30 kilometrów od Przemyśla. Dociekał: czemu tak daleko? - Wiesz, piękna okolica, dobre powietrze, ptaki śpiewają - odparł przyjaciel. Michał mu na to: - I co z tego, że ptaki, skoro ty i tak nie będziesz ich słyszał? Przyjaciel tylko spytał: - A skąd ty to możesz wiedzieć? 

    Może więc te ptaki śpiewać będą Michałowi w Kopysnie, bo okolica równie piękna, z dobrym powietrzem i najczystszą wodą? Napisał w testamencie, że jak rodzina pochowa go gdzie indziej, nie dostanie spadku. Tu też, obok teściów, chce zostać na zawsze Jan. 

© Copyrights Dedio & Dedio & Dedio 2003-2024